Marzec...
Marzec upłynął w
cieniu politycznych napięć i rozważań na temat: pakować walizkę
czy jeszcze nie?
I nie za bardzo miałam głowę do pisania
czegokolwiek, oprócz obowiązkowych meldunków o tym, że żyję,
wysyłanych do rodziców. Kiedy tylko zaczęły się niepokoje na
Krymie większość wolontariuszy po prostu wyjechała z Doniecka.
Bardzo mi ich brakuje. Jednak mimo, że obcokrajowcy wyjeżdżali w
panice u tubylców żadnej paniki nie widzę, niektórzy nie
przejawiają nawet zaniepokojenia. Wydaje mi się, że to po prostu
zachodnie media w pogoni za sensacją sieją panikę.
8 marca – dzień
kobiet. W krajach poradzieckich bardzo ważne święto, dzień wolny
od pracy, który w pracy obowiązkowo należy opić dzień wcześniej
(tylko nie na mojej pracy). Mam takie wrażenie, że u nas
obchodzenie tego święta jest indywidualnym wyborem, tu na Ukrainie
obchodzą go wszyscy. To na ile partner się postara, żeby sprawić
przyjemność swojej ukochanej na dzień kobiet ma być miarą jego
uczuć (no może trochę przesadzam, ale wszyscy dookoła pytali mnie
co Timur zrobił na 8 marca?).
Tak, moje świętowanie zaczęło się
jeszcze 7 marca w pracy, od naszego pracodawcy wszystkie kobiety
pracujące na zakładzie dostały po bombonierce (a zakład
niemały),ja dostałam od naszej brygady bombonierkę i jeszcze od
kolegi brygadzisty – razem trzy (do tej pory nie udało się ich
zjeść), a na przerwie obiadowej mężczyźni z naszej brygady
częstowali nasze panie tortem (biszkopt ze zguścionką i kremem
ptysiowym - mniam!). Po powrocie do domu usłyszałam, że mam zakaz
wstępu do kuchni, kolację otrzymałam na talerzu od ręki
wysuwającej się zza uchylonych kuchennych drzwi. Po kolacji
zasnęłam na długo zanim Timur się z tej kuchni wyłonił.
Następnego dnia dostałam moje prezenty od Timura (książki z
utworami Puszkina – ostatnio postanowiłam przeczytać jeszcze raz
Eugeniusza Oniegina i się wciągnęłam) oraz dowiedziałam się
czemu poprzedniego wieczora nie zostałam wpuszczona do kuchni –
Timur piekł tort „Napoleon”.
Nigdy wcześniej takiego tortu nie
jadłam, jest to bardzo wiele cienkich warstw z kruchego ciasta
(Timur każdą warstwę osobno wałkował, wycinał a następnie
piekł) z kremem zawarnym (krem zawarnoj to zjawisko bliżej nie
zbadane, mi najbardziej przypomina krem budyniowy, ale znam
dokładnie procesu produkcji). Tort był przepiękny i rozczuliłam
się mocno, szkoda tylko, że nie za bardzo był zjadliwy sam z
siebie, Timur przypalił krem i cały tort miał mocny posmak
spalenizny, próbowaliśmy zabić ten smak skondensowanym mlekiem,
były pewne sukcesy, ale nie na tyle spektakularne, żeby tort został
zjedzony w całości. Chociaz tak naprawdę smak się dla mnie w tej
sytuacji nie za bardzo liczy i tak strasznie się ucieszyłam z tego
tortu.
Reszta miesiąca to
były spacery z Belti, wahania pogody, wspaniały relaksujący
tydzień zwolnienia chorobowego, kiedy to siedziałam w domu
porządnie przeziębiona i zasmarkana, ale z psem i nadrabiałam
zaległości w oglądaniu seriali.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz