Takie
miałam ambitne plany odnośnie tego bloga i co? Poszłam do pracy.
To już drugi raz kiedy od czasu zakończeniu studiów przyszło mi
być dorosła i samodzielna kobieta i samej się utrzymywać –
drugi raz przeżyłam ten sam szok „na nic nie starcza mi czasu!”.
No może teraz trochę przesadzam, na gotowanie nadal starczyło mi
czasu, wyjścia do kina, oglądanie filmów, rytualne zakupy na rynku
obok dworca kolejowego (temat na osobny post) tez mi się w grafiku
zmieściły, spotkania ze znajomymi i podróżowanie niestety zostało
okrojone do minimum. Na pisanie bloga i czytanie książek nie
starczyło mi miejsca w głowie i skupienia, jak dla mnie są to
czynności wymagające nieco więcej uwagi od pozostałych, tak więc
na czytanie książek pozwalałam sobie w trakcie nielicznych
wycieczek oraz krótkiego pobytu w szpitalu (nie wiem czy będę o
tym pisać, raczej chcę o tym zapomnieć). Pisanie bloga odkładałam
na później, wygląda na to, że owo później nareszcie przyszło.
Nie
pisałam przez ponad pół roku bo znalazłam pracę, która
pochłaniała większość mojego czasu i mojej energii, dając w
zamian niezależność finansową (jako taką) i prawo do
tymczasowego pobytu na Ukrainie oraz wizę pracowniczą. Co to za
praca? Jestem tłumaczem języka polskiego w (uwaga uwaga) zakładzie
mięsnym!!!!!!! Słyszę ten chichot losu, wegetarianka pracująca w
zakładzie mięsnym, i w ogóle po co w takim miejscu potrzebny jest
tłumacz języka polskiego? Otóż firma, w której pracuję zaprasza
do współpracy specjalistów z Polski mających dodatkowo bogate
doświadczenie w zachodnioeuropejskich przedsiębiorstwach tego typu.
Pierwsze dwa miesiące były dla mnie bardzo trudne (trupy dookoła!
TRUPY!), ale jakoś przywykłam. Chyba faktycznie do wszystkiego
można się przyzwyczaić. Nadal jestem wegetarianką i na chwilę
obecna nie mam zamiaru zmieniać diety na bardziej mięsną, nadal
uważam, że mięso śmierdzi (główny powód, dla którego
przestałam je jeść).
Minął
cały sezon letni wypełniony daniami z owoców i warzyw sezonowych,
ale nic to, bo przyjdzie następny. Jesień tez się kiedyś
powtórzy, a ja cały czas przekonuję się ilu rzeczy jeszcze tutaj
nie próbowałam.
-
Timur, a co to jest?
- To
jest ..... A co , nigdy tego nie jadłaś?
- Nie,
my nie mamy tego w Polsce.
-
Naprawdę?! Co Ty mówisz., cha cha cha ...
Taa,
rozmowy w takim duchu powtarzają się mniej-więcej regularnie jak
tylko pójdziemy razem na zakupy. Za każdym razem kiedy znajduje
produkt, którego nigdy wcześniej nie próbowałam a w Polsce nawet
nie widziałam, to niesamowicie się cieszę – tyle nowych wrażeń
smakowych, tyle możliwości w kuchni nadal nie odkrytych, tyle
tematów na bloga!
Jednak
chciałaby zacząć od tematu pozornie bardzo swojskiego – od
herbaty. Ja jeszcze do mojego wyjazdu z Polski byłam herbaciarą i
gromadziłam różne rodzaje herbat. Mój gust kawowy został
oficjalnie wyśmiany przez Ibrahima, mojego przyjaciela z Turcji, bo
piję tylko tanie kawy rozpuszczalne (drogie mi nie smakują).
Natomiast jeśli chodzi o herbaty jestem nawet wybredna, jak nie
muszę to herbaty ekspresowej nie piję, nie słodzę, bo jeśli
herbata jest dobrej jakości i poprawnie zaparzona, to nie ma w niej
goryczy, która trzeba zabijać cukrem. Preferuję herbaty liściaste,
kolekcjonuję sitka do zaparzania, rygorystycznie przestrzegam czasu
parzenia podanego na opakowaniu. Ku mojej radości okazuje się, że
herbata w Ukrainie jest tania jak barszcz. Oczywiście nie każda,
ale jeszcze w czasie mojego wolontariatu, kiedy musiałam naprawdę
zaciskać pasa, udało mi się kupić dosłownie za kopiejki
rewelacyjną czarna herbatę z dużych liści. Można też kupić
herbaty dużo bardziej wymyślne na rynku, na straganach
wyspecjalizowanych w herbacie.
Był czas, kiedy razem z moją
współlokatorką z Austrii – Maggie, której budżet nie był aż
tak napięty, zapuszczałyśmy się na rynek i kupowałyśmy fikuśne
herbaty ot tak, żeby spróbować. Niestety ten okres bardzo szybko
minął, Maggie stwierdziła, że przeze mnie wypiła więcej
herbaty przez 3 miesiące niż przez całe dotychczasowe życie i
nie może już na nią patrzeć. Od tamtej pory piła wyłącznie
coca-colę light, ja natomiast kupiłam sobie półlitrowy kubek,
żeby móc od razu zaparzać sobie podwójna porcję napoju i
zaoszczędzić nieco czasu na jego przygotowanie.
Teraz,
kiedy za oknem - 10°C,
odkryłam czym jest
kubek dobrej czarnej herbaty z malinami. Na
Ukrainie można kupić coś pokrewnego do konfitur, ale nie poddane
żadnej obróbce termicznej. Jak głosi etykieta, są to owoce
przetarte z cukrem (w tym wypadku malina, ale może być jagoda,
truskawka, poziomka, rokitnik (dla mnie kolejne odkrycie), dzika róża
itp.), konsystencja półpłynna, nijak nie przypomina naszych
dżemów, a owoce są dużo bardziej rozdrobnione niż w naszych
konfiturach. Picie herbaty z takim specyfikiem co nieco się kłóci
z tym co wcześniej napisałam o piciu tylko niesłodzonej herbaty,
ale jeśli stosować go w umiarze nie zdominuje on smaku herbaty, za
to jeśli dodać go więcej to jeszcze można się najeść malin,
które zostają na dnie kubka po wypiciu. Taka herbata
rozgrzewa
ciało i duszę, i kiedy ją piję to nawet nie tęsknię za latem,
napawam się uczuciem ciepła i przytulności.
Pogoda
i kalendarz każą raczej pisać na temat świąt, ale skoro nikt nie
czyta tych moich wypocin, to sobie pozwolę na dowolność i w
następnym artykule napiszę o czymś smakowitym, co bardzo do
herbaty pasuje. Zapraszam na kolejny wpis, który będzie na temat
tortów .
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz