środa, 18 grudnia 2013

Herbata z malinami i refleksje o ironii losu



Takie miałam ambitne plany odnośnie tego bloga i co? Poszłam do pracy. To już drugi raz kiedy od czasu zakończeniu studiów przyszło mi być dorosła i samodzielna kobieta i samej się utrzymywać – drugi raz przeżyłam ten sam szok „na nic nie starcza mi czasu!”. No może teraz trochę przesadzam, na gotowanie nadal starczyło mi czasu, wyjścia do kina, oglądanie filmów, rytualne zakupy na rynku obok dworca kolejowego (temat na osobny post) tez mi się w grafiku zmieściły, spotkania ze znajomymi i podróżowanie niestety zostało okrojone do minimum. Na pisanie bloga i czytanie książek nie starczyło mi miejsca w głowie i skupienia, jak dla mnie są to czynności wymagające nieco więcej uwagi od pozostałych, tak więc na czytanie książek pozwalałam sobie w trakcie nielicznych wycieczek oraz krótkiego pobytu w szpitalu (nie wiem czy będę o tym pisać, raczej chcę o tym zapomnieć). Pisanie bloga odkładałam na później, wygląda na to, że owo później nareszcie przyszło.
Nie pisałam przez ponad pół roku bo znalazłam pracę, która pochłaniała większość mojego czasu i mojej energii, dając w zamian niezależność finansową (jako taką) i prawo do tymczasowego pobytu na Ukrainie oraz wizę pracowniczą. Co to za praca? Jestem tłumaczem języka polskiego w (uwaga uwaga) zakładzie mięsnym!!!!!!! Słyszę ten chichot losu, wegetarianka pracująca w zakładzie mięsnym, i w ogóle po co w takim miejscu potrzebny jest tłumacz języka polskiego? Otóż firma, w której pracuję zaprasza do współpracy specjalistów z Polski mających dodatkowo bogate doświadczenie w zachodnioeuropejskich przedsiębiorstwach tego typu. Pierwsze dwa miesiące były dla mnie bardzo trudne (trupy dookoła! TRUPY!), ale jakoś przywykłam. Chyba faktycznie do wszystkiego można się przyzwyczaić. Nadal jestem wegetarianką i na chwilę obecna nie mam zamiaru zmieniać diety na bardziej mięsną, nadal uważam, że mięso śmierdzi (główny powód, dla którego przestałam je jeść).
Minął cały sezon letni wypełniony daniami z owoców i warzyw sezonowych, ale nic to, bo przyjdzie następny. Jesień tez się kiedyś powtórzy, a ja cały czas przekonuję się ilu rzeczy jeszcze tutaj nie próbowałam.
- Timur, a co to jest?
- To jest ..... A co , nigdy tego nie jadłaś?
- Nie, my nie mamy tego w Polsce.
- Naprawdę?! Co Ty mówisz., cha cha cha ...
Taa, rozmowy w takim duchu powtarzają się mniej-więcej regularnie jak tylko pójdziemy razem na zakupy. Za każdym razem kiedy znajduje produkt, którego nigdy wcześniej nie próbowałam a w Polsce nawet nie widziałam, to niesamowicie się cieszę – tyle nowych wrażeń smakowych, tyle możliwości w kuchni nadal nie odkrytych, tyle tematów na bloga!
Jednak chciałaby zacząć od tematu pozornie bardzo swojskiego – od herbaty. Ja jeszcze do mojego wyjazdu z Polski byłam herbaciarą i gromadziłam różne rodzaje herbat. Mój gust kawowy został oficjalnie wyśmiany przez Ibrahima, mojego przyjaciela z Turcji, bo piję tylko tanie kawy rozpuszczalne (drogie mi nie smakują). Natomiast jeśli chodzi o herbaty jestem nawet wybredna, jak nie muszę to herbaty ekspresowej nie piję, nie słodzę, bo jeśli herbata jest dobrej jakości i poprawnie zaparzona, to nie ma w niej goryczy, która trzeba zabijać cukrem. Preferuję herbaty liściaste, kolekcjonuję sitka do zaparzania, rygorystycznie przestrzegam czasu parzenia podanego na opakowaniu. Ku mojej radości okazuje się, że herbata w Ukrainie jest tania jak barszcz. Oczywiście nie każda, ale jeszcze w czasie mojego wolontariatu, kiedy musiałam naprawdę zaciskać pasa, udało mi się kupić dosłownie za kopiejki rewelacyjną czarna herbatę z dużych liści. Można też kupić herbaty dużo bardziej wymyślne na rynku, na straganach wyspecjalizowanych w herbacie.
Był czas, kiedy razem z moją współlokatorką z Austrii – Maggie, której budżet nie był aż tak napięty, zapuszczałyśmy się na rynek i kupowałyśmy fikuśne herbaty ot tak, żeby spróbować. Niestety ten okres bardzo szybko minął, Maggie stwierdziła, że przeze mnie wypiła więcej herbaty przez 3 miesiące niż przez całe dotychczasowe życie i nie może już na nią patrzeć. Od tamtej pory piła wyłącznie coca-colę light, ja natomiast kupiłam sobie półlitrowy kubek, żeby móc od razu zaparzać sobie podwójna porcję napoju i zaoszczędzić nieco czasu na jego przygotowanie.
Teraz, kiedy za oknem - 10°C, odkryłam czym jest
kubek dobrej czarnej herbaty z malinami. Na Ukrainie można kupić coś pokrewnego do konfitur, ale nie poddane żadnej obróbce termicznej. Jak głosi etykieta, są to owoce przetarte z cukrem (w tym wypadku malina, ale może być jagoda, truskawka, poziomka, rokitnik (dla mnie kolejne odkrycie), dzika róża itp.), konsystencja półpłynna, nijak nie przypomina naszych dżemów, a owoce są dużo bardziej rozdrobnione niż w naszych konfiturach. Picie herbaty z takim specyfikiem co nieco się kłóci z tym co wcześniej napisałam o piciu tylko niesłodzonej herbaty, ale jeśli stosować go w umiarze nie zdominuje on smaku herbaty, za to jeśli dodać go więcej to jeszcze można się najeść malin, które zostają na dnie kubka po wypiciu. Taka herbata
rozgrzewa ciało i duszę, i kiedy ją piję to nawet nie tęsknię za latem, napawam się uczuciem ciepła i przytulności.
Pogoda i kalendarz każą raczej pisać na temat świąt, ale skoro nikt nie czyta tych moich wypocin, to sobie pozwolę na dowolność i w następnym artykule napiszę o czymś smakowitym, co bardzo do herbaty pasuje. Zapraszam na kolejny wpis, który będzie na temat tortów .


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz